Bajkę masz ze snów. I tylko nie mów. Że coś umknęło z głowy ci. Pomysłów pełen łów. Wyciągniesz z głowy dziś. Uwierz też w wyobraźni nić. 2. "Było sobie trzech japońców: Jachce, Jachcendrachce, Jachcendrachce Drachcendroni. Były sobie trzy japonki: Cepka, Cepka Drepka, Cepka Drepka Rompoponi.

— Tak! Kot, pies, wogóle coś co może drapać lub gryźć, byle tylko było niebezpieczne i parszywe. Chory tygrys najbardziej by pana uszczęśliwił. Nawpół żywy tygrys; mógłby pan się nad nim rozczulać, a potem wtrynić go jakiemuś nieborakowi który od pana zależy, żeby go biedak pielęgnował i niańczył za pana. A jak na tem wyjdzie ów biedak, to pana nic nie obchodzi. Niech go tygrys rozszarpie czy pożre! Nie ma pan krzty litości dla ofiar swego piekielnego miłosierdzia, to się po panu nie pokaże. Czułe pana serce boleje tylko nad tem co jadowite i drapieżne. Przeklinam dzień, kiedy litościwe pana oczy spoczęły na tym człowieku. Przeklinam... — No, no! no, no! — pomrukiwał Lingard pod wąsem. Almayer, który aż się zachłysnął od gadania, odetchnął głęboko i ciągnął dalej: — Tak! Zawsze ta sama historja. Zawsze. Jak tylko sięgnę pamięcią. Chyba pan sobie przypomina? Naprzykład ten zagłodzony pies, którego pan przyniósł na pokład w Bangkoku. Przyniósł go pan własnoręcznie, do licha! Wściekł się na drugi dzień i pokąsał seranga. Nie powie mi pan chyba że pan zapomniał. Najlepszy ze wszystkich pana serangów! Sam pan to mówił, kiedy pan nam pomagał przywiązać go do barjery, chwilę przedtem nim dostał ataków i umarł. Może tak nie było? Wszystko to przez pana... Ten człowiek zostawił dwie żony i mnóstwo dzieci. A wówczas w cieśninie Formozkiej, kiedy pan zboczył z drogi i naraził statek na rozbicie, żeby wyratować kilku Chińczyków z tonącej dżonki? To był także pyszny interes, co? Dwa dni nie minęły, a te psiakrew Chińczyki urządziły panu bunt. Ci biedni rybacy to byli poprostu zbóje. Pan wiedział że to są zbóje, ale podpłynął pan do brzegu wśród burzy, mając ląd od nawietrznej — bo zachciało się panu ich wyratować. Istne szaleństwo! A wiem, że gdyby nie byli łotrami — skończonymi łotrami — nie narażałby pan dla nich statku na rozbicie. Nie narażałby pan życia swych marynarzy — których pan tak kochał — i swego własnego. Czy to nie warjactwo? W dodatku nie postąpił pan uczciwie. Przypuśćmy że byłby pan utonął. Znalazłbym się wówczas w rozkosznem położeniu, sam na sam tutaj z tą pańską adoptowaną córką. Obowiązkiem pana było myśleć przedewszystkiem o mnie. Ożeniłem się z tą dziewczyną, bo pan obiecał zapewnić mi przyszłość, pan wie o tem doskonale. A w trzy miesiące później wyrżnął pan taki wściekły kawał — i to jeszcze dla bandy Chińczyków. Dla Chińczyków! Pan nie ma poczucia moralności. Mógł pan jak nic mnie zrujnować dla tych morderców, tych zbójów! W końcu trzeba ich było wyrzucić za burtę, kiedy zabili kilku ludzi z pana załogi — ukochanej pana załogi! I pan uważa że to jest uczciwe? — No, no! — pomrukiwał Lingard, żując nerwowo niedopałek zgasłego cygara i patrząc na Almayera, który rozbijał się gwałtownie po werandzie. Stary żeglarz przypominał zupełnie pasterza przyglądającego się ulubionej owcy ze swego posłusznego stada, owcy, która rzuca się nań raptem we wściekłym buncie. Twarz miał skłopotaną, pełną gniewu i pogardy, a jednak zlekka ubawioną; był przytem trochę urażony, jakby strojono zeń przykre żarty. Almayer nagle zamilkł; skrzyżowawszy ręce na piersi, pochylił się naprzód i znów zaczął mówić. — Ładnie byłbym wtedy wyglądał! A wszystko dlatego, że pan tak idjotycznie lekceważy swe bezpieczeństwo. Lecz nie miałem o to żalu. Znam pana słabe strony. Ale teraz — kiedy o tem wszystkiem pomyślę! Teraz jesteśmy zrujnowani. Zrujnowani! Zrujnowani! Moja biedna Nina. Zrujnowani! Trzasnął się po udach, zaczął chodzić tu i tam drobnemi krokami, wreszcie chwycił krzesło, postawił je z hukiem przed Lingardem i siadł, wpatrując się posępnie w starego marynarza. Lingard, odwzajemniając niewzruszenie jego wzrok, zapuszczał powoli rękę do różnych kieszeni, wyłowił w końcu pudełko zapałek i wziął się do starannego zapalania cygara; obracał je w kółko między wargami i ani na chwilę nie spuszczał wzroku ze zrozpaczonego Almayera. Wreszcie przemówił spokojnie z za chmury tytoniowego dymu: — Gdybyś bywał w tarapatach równie często jak ja, mój chłopcze, nie zachowywałbyś się w taki sposób. Nie jeden raz bankrutowałem. No i jestem tutaj, jak widzisz. — Tak, jest pan tutaj — przerwał Almayer. — Wiele mi z tego przyjdzie. Gdyby pan znalazł się tu przed miesiącem, byłoby się to na coś przydało. Ale teraz!... Mógłby pan sobie być o tysiąc mil. — Wymyślasz jak pijana przekupka — rzekł Lingard pogodnie. Wstał z krzesła i podszedł zwolna ku barjerze werandy. Podłoga zatrzęsła się, cały dom zadrżał pod ciężkim jego krokiem. Przez chwilę stał tyłem do Almayera, rozglądając się po rzece i lesie na wschodniem wybrzeżu, potem odwrócił się i spojrzał łagodnie na Almayera. — Bardzo tu pusto dziś rano. Co? Almayer podniósł głowę. — Aha! spostrzegł pan to, doprawdy? Ja myślę że tu jest pusto! Tak, kapitanie Lingard, pana czas w Sambirze już minął. Zaledwie przed miesiącem ta weranda byłaby pełna ludzi przybywających aby pana powitać. Wchodziliby na te schody, szczerząc zęby i bijąc pokłony — i panu i mnie. Ale nasz czas już minął. I nie z mojej winy. Tego pan powiedzieć nie może. To ten łotr, ten pana gagatek tak się spisał. Udał się panu! Szkoda że go pan nie widział na czele tego psiakrew tłumu. Byłby pan dumny ze swego dawnego faworyta. — Zdolny szelma — mruknął Lingard w zamyśleniu. Almayer zerwał się z okrzykiem. — I to wszystko co pan ma do powiedzenia! Zdolny! O Chryste Panie! — Nie rób z siebie błazna. Siadaj. Porozmawiajmy spokojnie. Chcę się o wszystkiem dowiedzieć. Więc to on nimi kierował? — Był duszą tego wszystkiego. Wprowadził na rzekę statek Abdulli. Trzymał w ręku wszystko i wszystkim rozkazywał — rzekł Almayer, który usiadł znów z miną zrezygnowaną. — Kiedy się to stało — dokładnie? — Szesnastego doszły mnie pierwsze słuchy że okręt Abdulli jest na rzece; z początku nie chciałem wierzyć. Nazajutrz już wątpić nie mogłem. U Lakamby odbywała się jawnie wielka narada, w której brali udział prawie wszyscy ludzie z Sambiru. Osiemnastego Pan wysp był zakotwiczony w obrębie osady, naprzeciw mego domu. Zaraz, zaraz... Dziś upływa akurat sześć tygodni. — I wszystko to stało się ot tak poprostu? Ni stąd ni zowąd? Nic przedtem nie słyszałeś — żadnego ostrzeżenia. Nic? Nie miałeś pojęcia że coś się dzieje? Et, mój drogi! — Słyszeć, no tak, słyszałem coś nie coś, i to codzień. Przeważnie kłamstwa. Czy tu się słyszy co innego w Sambirze? — Mogłeś kłamstwom nie wierzyć — zauważył Lingard. — Nie powinieneś był wierzyć wszystkiemu co ci opowiadano, nie jesteś żółtodzióbem, który pierwszy raz puścił się w świat. Almayer poruszył się niespokojnie na krześle i powiedział: — Ten łajdak przyszedł tu raz. Nie było go przez parę miesięcy, mieszkał z tą kobietą. Słyszałem tylko o nim czasami od ludzi Patalola, kiedy tu przychodzili. No i pewnego dnia, koło południa, ukazał się na tym dziedzińcu, jakby go wyrzucono z piekła, gdzie jest jego miejsce. Lingard wyjął z ust cygaro i słuchał uważnie; usta miał pełne białego dymu, który wydostawał się przez rozchylone wargi. Po krótkiej chwili Almayer mówił dalej, patrząc chmurnie w podłogę. — Muszę przyznać że wyglądał okropnie. Pewno miał porządny atak malarji. Lewy brzeg jest bardzo niezdrowy. To dziwne że tylko szerokość rzeki... Zapadł w głęboką zadumę, jakby zapomniał o swych krzywdach, rozpamiętując gorzko złe zdrowotne warunki w dziewiczym lesie na tamtym brzegu. Lingard skorzystał ze sposobności aby wydmuchnąć potężny kłąb dymu i cisnął przez ramię niedopałek cygara. — Dalej — rzekł po chwili. — Więc przyszedł do ciebie... — Ale niestety tamten fatalny klimat nie dał mu rady! — ciągnął Almayer, ocknąwszy się — i, jak mówiłem, łajdak zjawił się tu z niesłychaną bezczelnością. Straszył mnie, rzucał mętne pogróżki. Chciał mię przerazić, chciał mię szantażować. Mnie! I — słowo daję! — mówił że panby go poparł. Pan! Czy można sobie wyobrazić podobną bezczelność? Nie rozumiałem dobrze do czego on zmierza. Gdybym był zrozumiał, byłbym mu dogodził. O tak! dostałby w łeb jak się patrzy. Ale skąd mogłem zgadnąć że on potrafi wprowadzić statek na rzekę? Pan zawsze mówił że wejście jest takie trudne. A w gruncie rzeczy było to jedyne niebezpieczeństwo. Z każdym innym kupcem mogłem dać sobie radę, lecz kiedy przybył Abdulla... Ten jego bark jest uzbrojony. Ma dwanaście mosiężnych sześciofuntowych armatek i około trzydziestu ludzi. To dryblasy gotowe na wszystko. Sumatryjczycy z Delli i Acheen. Biją się przez cały dzień, a wieczorem proszą o jeszcze. Ten rodzaj ludzi. — Wiem, wiem — rzekł niecierpliwie Lingard. — Więc naturalnie poczynali sobie z bezczelnością wprost niemożliwą, kiedy statek zakotwiczył się naprzeciw naszego pomostu. Sam Willems wprowadził go na najlepsze leże. Widziałem z werandy jak stał na dziobie razem z szyprem metysem. Ta kobieta była tam również. Tuż przy nim. Podobno zabrali ją na pokład z posiadłości Lakamby, bo Willems powiedział że bez niej nie pojedzie. Szalał i wściekał się. Pewno ich zastraszył. Musiał się w to wdać Abdulla. Przyjechała sama czółnem i jak tylko znalazła się na pokładzie, upadła Willemsowi do nóg wobec całej załogi, objęła jego kolana, płakała, mówiła od rzeczy, błagała go o przebaczenie. Ciekaw jestem dlaczego? Wszyscy gadają o tem w Sambirze. Nigdy nic podobnego nie widzieli i nie słyszeli. Mówił mi o tem wszystkiem Ali, który chodzi po osadzie i przynosi mi wiadomości. Powinienem przecież wiedzieć co się dzieje — prawda? O ile mogłem zrozumieć, wszyscy ich uważają — jego i tę kobietę — za coś tajemniczego, niepojętego. Niektórzy mają ich za obłąkanych. Mieszkają oboje ze starą kobietą za kampongiem Lakamby i są otoczeni wielkim szacunkiem — a raczej lękiem. Przynajmniej on. Bardzo jest gwałtowny. Ona nie zna nikogo, nie widuje nikogo, nie chce mówić do nikogo poza nim. Nie opuszcza go nigdy ani na chwilę. Wszyscy o nich gadają. Słyszałem także inne pogłoski. Z tego co mówią, przypuszczam, że ten łajdak znudził się już Lakambie i Abdulli. Opowiadają że odjedzie na Panu Wysp, kiedy statek wyruszy stąd na południe; że będzie czemś w rodzaju agenta Abdulli. W każdym razie Willems musi statek wyprowadzić. Metys tego jeszcze nie potrafi. Lingard, który dotąd słuchał z uwagą, zaczął teraz chodzić miarowo po werandzie. Almayer zamilkł i wodził oczami za starym marynarzem, który spacerował tam i napowrót rozkołysanym krokiem jak po pokładzie, szarpiąc i kręcąc długą, białą brodę; twarz miał skłopotaną i zamyśloną. — Więc najpierw przyszedł do ciebie, co? — spytał Lingard, nie przestając chodzić. — Tak. Mówiłem panu. Przyszedł, przyszedł. Żeby wyłudzić pieniądze, towary — i czy ja wiem co. Chciał założyć handel — świnia! Kopnąłem jego kapelusz ze schodów, i wyniósł się za nim, i potem już go nie widziałem, póki się nie pokazał z Abdullą. Skądże miałem wiedzieć że on może taką szkodę wyrządzić — że wogóle może nam szkodzić. Każdą miejscową ruchawkę mogłem łatwo stłumić własnymi ludźmi przy pomocy Patalola. — Ach tak! Patalolo. On jest do niczego, co? Czy się wogóle do niego zwracałeś? — Ma się rozumieć! — wykrzyknął Almayer. — Poszedłem do niego dwunastego. To było na cztery dni przed wejściem Abdulli na rzekę. Tak, tego dnia kiedy Willems chciał mnie naciągnąć; czułem się potem trochę nieswojo. Patalolo zapewnił mię, że nie ma człowieka w Sambirze, któryby mnie nie kochał. Wyglądał mądrze jak sowa. Mówił mi żeby nie słuchać kłamstw złych ludzi z dołu rzeki. Miał na myśli tego Bulangiego, który mieszka niedaleko ujścia; to właśnie on mi przysłał wiadomość że obcy statek jest zakotwiczony na morzu; powtórzyłem to oczywiście Patalolowi. Nie chciał wierzyć. Mruczał wciąż: „Nie! Nie! Nie!“ jak stara papuga; głowa mu się trzęsła i cały był umazany sokiem z betelu. Pomyślałem odrazu że dzieje się z nim coś szczególnego. Wydał mi się jakiś taki niespokojny, jakby się chciał mnie pozbyć. No więc następnego dnia ten jednooki złoczyńca co to mieszka u Lakamby — jak mu tam — Babalaczi, zjawił się tu we własnej osobie. Przyszedł koło południa, niby przypadkiem, i stał na werandzie, gawędząc o tem i owem. Pytał kiedy się pana spodziewam i tak dalej. Potem rzekł mimochodem, że bardzo im się naprzykrzył — Babalacziemu i jego panu — okrutny biały człowiek, mój przyjaciel, który włóczy się za tą kobietą, córką Omara. Pytał mnie o radę. Był pełen szacunku i zachowywał się bardzo przyzwoicie. Powiedziałem mu że ten biały nie jest moim przyjacielem, i że najlepiej wziąć go za kark i wyrzucić. Na to odszedł wśród salaamów, zapewniając o swej przyjaźni i życzliwości swego pana. Teraz naturalnie już wiem że ten czarny djabeł przyszedł na przeszpiegi i odmówił kilku moich ludzi. W każdym razie brakowało mi trzech przy wieczornej zbiórce. To mnie zaniepokoiło. Nie śmiałem zostawić domu bez straży, pan przecież wie jaka jest moja żona. A że nie chciałem brać z sobą dziecka — godzina była późna — więc posłałem gońca do Patalola z tem że powinniśmy się naradzić, że obiegają różne pogłoski i że w osadzie jest niepokój. Wie pan jaką dostałem odpowiedź? Lingard przystanął nagle przed Almayerem, który po efektownej pauzie mówił dalej z coraz większem ożywieniem: — Przyniósł ją Ali: „Radża śle przyjazne pozdrowienie i listu nie rozumie“. To było wszystko. Ali nie mógł z niego wydobyć ani słowa więcej. Widziałem że Ali porządnie jest nastraszony. Przygotował mi hamak i kręcił się po werandzie. Przed samem odejściem wspomniał, że w posiadłości radży brama od strony rzeki jest mocno zaryglowana, a na dziedzińcu widział bardzo niewielu ludzi. Wreszcie rzekł: „W domu naszego radży jest ciemno ale niema tam snu. Tylko mrok, i strach, i zawodzenie kobiet“. Przyjemne, co? Poczułem że zimny dreszcz zbiega mi po grzbiecie. Ali wysunął się a ja stałem tu, przy tym stole, i słuchałem krzyków i bębnienia w osadzie. Hałasowali jak najęci. Było wtedy trochę po północy. Almayer przerwał znów opowiadanie i zacisnął usta, jakby nie miał już nic do powiedzenia, a Lingard stał, wpatrzony w niego, zadumany i milczący. Wielka błękitna mucha wleciała zuchwale na chłodną werandę i wpadła z głośnym brzękiem między obu mężczyzn. Lingard zamierzył się na nią kapeluszem. Mucha poleciała w bok i Almayer uchylił przed nią głowy. Potem Lingard machnął znów kapeluszem bez skutku, Almayer zaś porwał się i zaczął wywijać rękami. Mucha brzęczała rozpaczliwie; drganie maluchnych skrzydełek dźwięczało wśród spokoju wczesnego ranka, jak daleka smyczkowa orkiestra towarzysząca głuchemu, energicznemu tupaniu obu mężczyzn. Zawzięli się na natręta; to zadzierali głowy, wywijając ramionami wysoko, to znów schylali się z wściekłym rozpędem. Lecz brzęczenie zamarło nagle w cieniutkim trylu wśród otwartej przestrzeni dziedzińca, zostawiając Lingarda i Almayera twarzą w twarz w chłodnej ciszy poranka; stali obaj bezczynnie z opuszczonemi ramionami, jakby skłopotani i zniechęceni złowróżbną przegraną. — Widzicie ją! — mruknął Lingard. — A jednak uciekła. — To nieznośne — rzekł Almayer takim samym tonem. — Pełno ich na wybrzeżu. Ten dom jest źle położony... moskity... te wielkie muchy... zeszłego tygodnia jedna ugryzła Ninę... dziecko chorowało cztery dni... biedactwo... Chciałbym wiedzieć na co te paskudztwa są stworzone!

Droga socjalizmu o chińskiej charakterystyce jest historycznym i pragmatycznym wyborem dokonanym przez Chińczyków. Obejmuje ona długi czas, ma głębokie tło historyczne i wykazuje się potężną siłą napędową. Będziemy zatem niezmiennie trzymać się tej drogi. Warto pamiętać, że „istnieje wiele rzeczy, które się nie
Decyzja Mao Zedonga, by w 1958 roku rozpocząć masową eksterminację wróbli przyczyniła się do jednej z największych katastrof ekologicznych w historii. Wszystko zaczęło się od tego, że zdaniem chińskiego przywódcy, ptaki jadły zbyt wiele ziarna, co miało skutkować spowolnionym rozwojem gospodarczym. Postanowił więc całkowicie się ich pozbyć. Komunistyczny wódz stwierdził, że jego kraj spokojnie poradzi sobie bez kilku gatunków zwierząt. W 1958 roku zainaugurował wiec Kampanię Czterech Zwierząt. Jej celem było całkowite wyniszczenie populacji szczurów, much, komarów i wróbli. W przypadku tych ostatnich, działania Chińczyków okazały się jednak tragiczne w skutkach. Do walki z wróblami zaangażowany został cały naród. Chińczycy za pomocą dźwięku bębnów odstraszali ptaki, by te nie lądowały. Wyczerpane wróble zmuszone były więc do latania do czasu, aż padały z wyczerpania. Do tego dochodził odstrzał i dobijanie ręcznie ptaków, które spadały na ziemię. W rezultacie ilość wróbli w Chinach w ciągu kilku lat drastycznie zmalała. Choć nie ma na ten temat dokładnych danych, naukowcy szacują, że w ten sposób zabitych zostało kilkaset tysięcy zwierząt. Mao Zedong nie przewidział jednak konsekwencji takiego działania. Nie wziął bowiem pod uwagę, że wróble to naturalni wrogowie szarańczy oraz innych owadów. Gdy zabrakło ptaków, szarańcze zaczęły się mnożyć w niekontrolowany sposób, niszcząc uprawy. To z kolei doprowadziło do plagi głodu. Z oficjalnych danych podawanych przez chińskie władze wynika, że z powodu niedożywienia życie straciło 15 milionów osób. Niektórzy naukowcy twierdzą jednak, że liczba ta była znacznie wyższa i mogła dochodzić nawet do 45 czy 78 milionów. Przez kilkadziesiąt lat Wielki Głód był tematem tabu. Z relacji z tamtego okresu wynika, że wśród wygłodzonych Chińczyków zdarzały się przypadki kanibalizmu. Z czasem Mao Zedong zauważył, jak szkodliwą i pochopną decyzję podjął i usunął z Kampanii Czterech Zwierząt wróble, zastępując je pluskwami domowymi. Wcześniejsza decyzja zdążyła już jednak zebrać krwawe żniwo. i Chinach. Wynalazki Chińczyków. O ile ogólny rozwój rzemiosła, czyli garncarstwa, tkactwa, budownictwa, hutnictwa metali oraz produkcji narzędzi i broni był cechą wspólną wszystkich cywilizacji starożytnego Wschodu, to każda z nich miała w tych dziedzinach specyficzne i charakterystyczne dla niej osiągnięcia.
autor: LuoXiahong | napisano 5 czerwca 2009 o 14:00czytano 44626 razy | średnia ocen: Chciałem napisać krótki artykuł na temat wynalazków, odkryć w starożytnych Chinach. W słowach wstępu pragnę powiedzieć, iż po przeczytaniu niniejszego artykułu przyznacie mi rację – gdyby nie było Chińskiej cywilizacji, świat nie wyglądałby tak samo. Zacznijmy od rzeczy, która w obecnych czasach jest bardzo rozpowszechniona, a wielu jej miłośników nie widzi sobie życia bez niej. Ową rzeczą jest sport. Początki współczesnej piłki nożnej datuje się na rok 1863. Wtedy to w Anglii ustalono pierwsze oficjalne zasady tego sportu. Jednak nie prawdą jest zdanie, iż pomysł narodził się „na wyspach”. Prymitywna wersja gry była rozrywką dla Chińczyków sprzed ponad dwóch tysiącleci. Nie wolno też zapomnieć o azteckich rozgrywkach, czy o greckiej rozrywce. Nie jest więc ustalone, czy to Chińczycy, czy Aztekowie, czy może Grecy byli pierwsi. Jedno jest pewne- oryginalność pomysłu można przypisać tym dwóm cywilizacją. Co do chińskiej wersji wiadome jest, że w grze można było używać tylko nóg, a kopano skórzaną i napompowaną sportem(najprawdopodobniej elitarnym) znanym w starożytnych Chinach była odmiana(że tak się wyrażę) golfa(Chui Wan). Grywali w to głównie żołnierze, a nawet cesarze. Zasady proste – uderz drewnianym kijem w drewnianą piłkę, aby trafić do dołka oznaczonego chorągiewką. Nie ma jednak najmniejszych wątpliwości, iż współczesny golf narodził się w Szkocji w XIV w. Najprawdopodobniej również i szachy pochodzą z Chin. Pewne jest, że w północnych Indiach grywano w tą grę już w V w. Inna teoria zaś głosi, iż w/w sport wywodzi się z chińskiej gry Xiangqi(象棋). Gra miała na celu pokazanie stosunku Ying i Yang. Po środku stoi zaś tzw. droga mleczna. Właściwie nie był to sport, tylko pewien sposób wróżenia. Obecna wersja owej gry wygląda trochę inaczej niż ówczesna. Latawce – niby zabawka, a spełniała bardzo ważną rolę w starożytnych Chinach. Powstały one około 2800 lat temu. Używali ich głównie wojskowi, do obliczenia długości dzielącej ich od tunelu nieprzyjaciela. Do konstrukcji wykorzystywano drzewo bambusowe, jedwabnego materiału, dla jakości latawca oraz jedwabnych sznurków(o ile mi wiadomo są to najmocniejsze wiązania, wykorzystywane obecnie w nabojach przeznaczonych na pokazy i festyny, gdzie po wystrzeleniu otwiera się spadochronik(przymocowany na tych sznurkach), który po chwili opada swobodnie na ziemię). Zazwyczaj latawce miały kształt ptaków lądowych w celu zmylenia wroga. Kiedy wróg potrafił już zestrzelić latawiec, razem z nim spadały ulotki propagujące przeznaczone dla wojowników. Miały one na celu (tak jak i dzisiaj) „zrobić z rozumu wodę”.Wielu ludzi uważa, że to bracia Wright jako pierwsi wznieśli się w przestworza. Jednak wg chińskich zapisków rozrywką cesarzy były loty skazańców na latawcu przeznaczonym dla ludzi. Jeden z nich przeleciał aż 3 km, kiedy to bracia Wright podczas pierwszych prób przelecieli zaledwie 280 m . Dzięki wielkim latawcom wróżono również przyszłość. Przed morską wyprawą handlową przywiązywano do latawca tak idiotyczną bądź pijaną osobę, która się na to zgodzi. Jeśli uniesie się, można spokojnie ruszać z misją handlową, jeżeli nieszczęśnik spadnie, nie warto wsiadać na pokład spadochronu przypisuje się Leonardowi Da Vinciemu. Zapomniano wspomnieć, iż Chińczycy półtora tysiąclecia wcześniej używali jest też stwierdzenie, że to Europejczycy wynaleźli balony napędzane ciepłym powietrzem. Już w Epoce Trzech Królestw (III w. plemię w południowej części Chin używało tego środka rozrywki i też nie są w pełni europejskim wynalazkiem. Ich prototypem była „bambusowa ważka”(kiedyś o ile się nie mylę w chipsach dołączano taki wiatraczek jako dodatek).Pismo – jest to jedno z głównych wynalazków chińskich. Bez niego nie istniałaby historia, nie istniałoby wiele rzeczy, z których sobie sprawy nie zdajemy. W starożytnych Chinach powstało pismo piktograficzne( obrazkowe). Obecnie niewielką częścią znaków są także „krzaczki” ideograficzne (wyrażenie treści bez użycia liter). W Chinach wynaleziono również druk, papier oraz proch – o czym nie będę się rozpisywał, gdyż są to najbardziej znane wynalazki. Kompas- trzecie(po druku i papierze) z Wielkich Wynalazków. Na czym polega działanie tego urządzenie nie muszę wyjaśniać. Chińczyków zaczął interesować magnetyzm od kiedy tylko go odkryli. Kiedy Europejczycy dostali w swoje ręce kompas myśleli, że jest to korzystanie z zasobów magii, dlatego kapitanowie okrętów, kryli go przed resztą załogi. W przeciwieństwie do obecnych kompasów , ten zawsze wskazywał południe. Przed odkryciem magnetyzmu skonstruowano wóz , na którym postawiono figurę zawsze wskazującą południe. Wykorzystano tu przekładnie. Był to również wielki szok dla Europejczyków , którzy przybyli do Chin. Należy także pamiętać, iż kompas służył do sprawdzania feng shui(planowanie miast tak, aby współgrały z naturą). Idea szerokości i długości geograficznych również narodziła się w Chinach – jej twórcą był Zhang Heng. Jednym z wynalazków tego inżyniera i matematyka było urządzenie sygnalizujące cesarza o trzęsieniu to wielkie urządzenie z 8 głowami - każda wskazywała jeden kierunek świata. Podczas trzęsienie ziemi kula z paszczy smoka wpadała do paszczy żaby wskazując kierunek trzęsienia ziemi. Nadworny historyk opisuje, jak nawracano sceptyków: Pewnego razu jeden ze smoków wypuścił z paszczy kulkę, chociaż nie było żadnego wyczuwalnego wstrząsu. Wszyscy uczeni w stolicy byli zadziwieni tym dziwnym przypadkiem, który zdarzył się pomimo braku trzęsienia ziemi. Jednakże kilka dni później przybył posłaniec z wiadomością o trzęsieniu ziemi w Longxi w prowincji Gansu, około 200 kilometrów na północny-zachód. Na tej podstawie wszyscy uznali tajemniczą moc instrumentu. Od tego czasu wyznaczanie kierunku, z jakiego przychodzi trzęsienie ziemi, stało się obowiązkiem urzędników Biura Astronomii i godnym podziwu jest tzw. tryskająca misa. Dwa uchwyty przy wypełnionej wodą wazie przez odpowiednie pocieranie powinny „unieść wodę w powietrze”. Woda po prostu zaczyna tryskać do góry. Woda może tryskać nawet do 1 metra. Mówi się, iż cesarze myli dzięki tym naczyniom Państwie Środka odkryto również efekt żyroskopowy. Ponieważ, duża część ludzi nie kojarzy, z czym je się żyroskop podam jeden przykład. Ucząc się jeździć na rowerze, na pewno próbowaliście jazdy bez trzymania kierownicy. Dzieje się tak właśnie dzięki efektowi żyroskopowemu działającemu na przednie drogomierze powstały również w Chinach. Działy one tylko dzięki przekładnią. Umówiony sygnał(np. uderzenie figurki o dzwonek) sygnalizował przebycie danej odległości(zazwyczaj 10 albo 1 Li [li ≈ 500 m]).Chińczycy bez przeszkód potrafili wykorzystać siłę wiatru. Stworzyli pojazdy napędzane przez wiatr, które umożliwiały przejażdżkę dla nawet 30 osób naraz. Ten środek transportu napędzano poprzez dodanie żagla do zwykłego wozu. Obecnie jednym ze sportów jest jazda „samochodami żaglowymi”(ta nazwa to mój wymysł, nie wiem, czy takowa istnieje).Skoro o żaglach mowa, to dlaczego by nie wspomnieć o żegludze? Nie mogę powiedzieć, że Chińczycy wynaleźli łodzie zasilane siłą wiatru. Jedno jest pewne – jako pierwsi nauczyli się pływać statkami żaglowymi pod wiatr, kiedy to w Europie uważano, iż jest to niemożliwe. Odkryciem starożytnych Chin były również pierwsze rakiety wieloczłonowe. W tym czasie była to broń o największym zasięgu. Pod koniec lotu, kiedy spalała się resztka prochu, rakieta wystrzeliwała dodatkowe pociski, zapalające maszty Anglicy w 1842 r. atakowali chińskie wybrzeża statkami o napędzie kołowym, byli zaskoczeni, że Chińczycy posiadali podobne jednostki. Jak się okazuje jeszcze 1000 lat wcześniej Chińczycy dysponowali podobnymi, mniej ulepszonymi statkami. Ten wynalazek był pomysłem Państwa Środka, za pewne dotarł do Europy już podczas pierwszych wypraw do Shi Huang – pierwszy cesarz, jeden z najsurowszych, gdyż władza odbiła mu rozum. Jednak szanowany i ceniony przez swój lud. To on stworzył 8 tysięcy terakotowych rzeźb, które początkowo miały mu pomóc osiągnąć nieśmiertelność, a w momencie kiedy okazało się, że jest to absurdalny pomysł, rzeźby z terakoty stały się służącymi w drodze pośmiertnej. Kiedy odkryto zakopane posągi znaleziono też część broni, leżącej pod rzeźbami. Za pewne każdy wojownik miał broń. Co najlepsze, mimo upływu 2000 lat miecze zakopane pod ziemią zachowały swoją ostrość. Świadczy to o jakości wykonanego kusze powstały właśnie w Chinach. Mimo dużej produkcji owej broni mechanizmy spustowe były wykonane tak precyzyjnie jak przy dzisiejszej broni. Wyprzedzały one o 1300 lat swoje odpowiedniki w Europie. Kusza posiadała magazynki na strzały. Stworzono więc pierwszą broń maszynową. W ciągu 15 minut przeciętny kusznik mógł wystrzelić 2000 konne było również znaczniej rozwinięte niż w Europie. Wynalazkiem, który podwyższał ten poziom były metalowe strzemiona zapewniające dominację na europejskich polach wynalazków znacznie usprawniło chińskie rolnictwo, żelazny pług. Można było go używać nawet na twardej ziemi, zmieszanej z licznymi kamieniami. Zakrzywiony lemiesz pozwalał na odrzucanie wykopanej ziemi na mnożącym plony było sianie niektórych roślin w rzędach. Pozwalało to na swobodny rozwój roślin. Po raz pierwszy wykorzystano tutaj siewniki, które usprawniły rolnictwo. Metoda ta dodawała efektywności ponieważ zakopane pod ziemią ziarna nie kusiły okolicznego ptactwa na podkradanie ich. W tym samym czasie chłopi nie mogli się uporać z denerwującymi ptakami zżerającymi część nasion. Drewniane woły popularnie nazywane taczkami też powstały w Kanał – wielkie osiągnięcie, niestety w Europie mało popularne. Jest to sieć irygacyjna łącząca żyzną południowowschodnią część Chin z pustynną północnowschodnią częścią Chin. Budowa kanału rozpoczęła się ok. V w. Liczy on ok. 2000 km a szerokość wynosi 20-320 m. Najbardziej zadziwiający fakt jest taki, iż ok. 200 km zrobiono w ciągu 3 lat. Reszta kanału była budowana wolniej. Często używana jako sposób komunikacji. Mnóstwo mostów wzniesiono nad tym kanałem. Są one w kształcie łuku, na tyle wielkiego, aby statki transportujące bez problemu się zmieściły. Kanał przecina 5 głównych rzek chińskich : Huang He, Jangcy, Huai He, Hai He Qiantang Jiang. Na kanale zbudowane są 24 śluzy kanałowe. Służą one do pokonywania różnic poziomu wody przez statki. Powszechnie uznaje się, że jej pomysłodawcą był Leonardo Da Vinci. Jednak w Chinach pojawiła się ona trochę wcześniej, co widać na powyższym przykładzie. Pompy łańcuchowe zasilane wiatrem też zostały wynalezione w Chinach. Dzięki nim przenoszono wodę z niższych terenów na wyższe. Kiedy Marco Polo przybył do Chin jego uwagę zwróciło targowisko. Byli tam tancerze, muzycy, poeci, no i oczywiście handlarze. Bardzo tanio można było kupić wiele rzeczy. W niektórych miastach formą płatniczą był jedwab. W jednym z budynków oferowano mu jedzenie za pieniądze. Pomysł ten przywieziono do Europy i nazwano go restauracją(chociaż coś podobnego działało już w Europie). W chińskich restauracja zaobserwował możliwość kupna dań na wynos. Strasznie smakował mu makaron. W Europie jednak makaron pojawił się wcześniej. Najprawdopodobniej arabowie dostarczyli go kilka wieków wcześniej do Europy. Nowością dla niego było picie alkoholu destylowanego – pierwszego na świecie. Marco Polo zaobserwował również składane parasole. Nie będę opisywał Wielkiego Muru Chińskiego, czy też innych popularnych wynalazków, gdyż większość z Was na pewno o nich dużo słyszała. Chciałbym powiedzieć słowem zakończenia, iż potęga chińska traciła na wartości dopiero w XIX w. po odkryciu maszyny parowej. Wydaje mi się jednak, że gdyby na początku poprzedniego stulecia nie miała miejsce taka sytuacja jak się wydarzyła, to Chiny nadal byłyby potęgą. Owszem, teraz produkcja Chin jest największa na świecie. ChRL nie zasługuje jednak na miano potęgi. Tandeta, tandeta i jeszcze raz tandeta. Obecna władza każe produkować na ilość nie na jakość. Moim zdaniem poprzez przywrócenie cesarstwa, produkcja w Chinach byłaby podobna do japońskiej. Hu Jintao pewnie nie docenia pracy tych, którzy przez tysiące lat starali się o dobre imię Chin na całym świecie. Jak to zawsze wypada na koniec powiedzieć: „Ma ktoś jakieś pytania?”Źródła: „Inventions of the Great Ancient Chinese Empire” – angielski film dokumentalny z Discovery Science„ – niestety tylko angielska wersja wikipedii„ Marca Polo „Opisanie świata”(przekład Anny-Ludwiki Czerny, 1953)„ „ „ „ „ „ „ „ „ „ - zdjęcia
Co do Chińczyków trzeba wziąć poprawkę na to, że jeszcze w latach 40. XX wieku 80% tego społeczeństwa było analfabetami. Myślę, że udało im się dokonać całkiem niezłego postępu przez ostatnie 75 lat. Jeszcze trochę potrwa zanim dościgną w statystykach kraje o dłuższym i bardziej powszechnym dostępem do literatury.

Głęboko wierzy w to, że poprowadzi biało-czerwonych na podium igrzysk w Tokio. 57-letni Ploch jest trenerem-obieżyświatem. Pracował w Kanadzie, USA, Australii, Wielkiej Brytanii, Chinach, Iranie oraz w Korei Południowej. Od kilku lat mieszka z żoną Chinką i z ośmioletnim synem Kevinem w Opolu. „Wyjechałem z Polski w roku 1988. Skończyłem studia trenerskie w Victorii w Kolumbii Brytyjskiej, zacząłem pracę w jednym z kanadyjskich klubów. Potem przyszły kontrakty w innych krajach” – wspomniał. Najdłużej, z przerwami łącznie przez dziewięć lat, szkolił zawodników w Chinach, gdzie odniósł największe sukcesy. W 2004 roku na igrzyskach w Atenach jego podopieczni Meng Guanliang i Yang Wenjun zdobyli złoty medal olimpijski w C2 500, a cztery lata później powtórzyli ten wyczyn w Pekinie. Do dziś są to jedyne chińskie medale olimpijskie w kajakarstwie. „Byłem drugim zagranicznym trenerem kajakarstwa w całych Chinach. Miesiąc przede mną przyjechał kolega z Węgier. Nie wszyscy potrafili się jednak dostosować do zupełnie innej niż nasza mentalności Chińczyków. Wychowałem się w PRL. Gdy nauczyciel wchodził do klasy, wszyscy wstawali i witali go. Coś podobnego widziałem w Chinach w kadrze narodowej. Przed treningiem zawodnicy stali w szeregu i kapitan drużyny składał mi meldunek o gotowości do rozpoczęcia ćwiczeń. Potem gęsiego maszerowali na zajęcia. Oni mają dyscyplinę we krwi. Niektórzy trenerzy zagraniczni próbowali to zmienić i efekt był odwrotny – niezrozumienie ze strony Chińczyków, pojawiały się tarcia między szkoleniowcami a liderami kadry, którzy zmian sobie nie życzyli. Ja musiałem te zwyczaje uszanować i w jakimś stopniu zrozumieć” – opowiadał. Mimo to Ploch próbował pewnych modyfikacji podczas treningów. „Byłem pierwszym trenerem, który wprowadził muzykę podczas ćwiczeń na siłowni. Wcześniej nie pozwalano na takie dziwactwa. Im więcej odnosiliśmy sukcesów, tym łatwiej było uzyskać zgodę na wprowadzenie nowinek do treningów. Ale jednocześnie obserwowano mnie, pilnowano, bym nie dał zawodnikom zbyt wiele luzu” - dodał. Chińscy kajakarze trenują praktycznie przez cały rok w trzech ośrodkach w kraju: jeden znajduje się pod granicą rosyjską w Mandżurii, drugi to Qiandao, czyli „Jezioro Tysiąca Wysp”, olbrzymi akwen około 400 km na południe od Szanghaju, a trzeci leży na wysokości 2 tys. metrów w prowincji Junan. „Pracowałem w tych ośrodkach, ale potem odkryłem jeszcze jedno miejsce, moje ulubione. Było to jezioro Goan w prowincji Jianxi, w południowo-wschodniej części kraju. Baza jednego z moich mistrzów olimpijskich, odległa o 50 km od najbliższego miasteczka. Byliśmy kompletnie odizolowani, ale mieliśmy fantastyczne warunki. Tylko ja, moi zawodnicy i trenerzy oraz motorówka policyjna. Nikt inny nie miał prawa pływać po tym ogromnym jeziorze”. Porównując predyspozycje do uprawiania kajakarstwa Chińczyków i Polaków, Ploch nie ma wątpliwości, że większym potencjałem dysponują jego rodacy. „Chińczycy są natomiast bardziej zdyscyplinowani, umotywowani i uprawiają kajakarstwo dla nagród, pieniędzy, by ułożyć sobie życie po zakończeniu kariery. Nie widziałem w nich zamiłowania do kajaków, pasji, w odróżnieniu od naszych zawodników, którzy często, mówiąc górnolotnie, kochają sport” - ocenił. Po ostatnim kontrakcie w Korei Południowej powrócił do Polski w 2012 roku. Nie otrzymał propozycji pracy w kadrze, choć był pytany nieoficjalnie przez „różne osoby”, czy zgodziłby się objąć tę funkcję. We Wrocławiu i w Opolu, gdzie obecnie mieszka, szkolił Mateusza Zuchorę, Piotra Kuletę i Marcina Grzybowskiego. Dwójkę Kuleta - Grzybowski przygotowywał do mistrzostw świata w 2015 roku jako trener współpracujący z kadrą. W grudniu ubiegłego roku wygrał konkurs na trenera reprezentacji. W kadrze znalazło się 12 zawodników (trzech innych powołanych odmówiło współpracy z Plochem). Najmłodsi mają po 20 lat, najstarszym jest 38-letni Grzybowski. Ploch lepiej poznał nowych podopiecznych na zgrupowaniu w Szklarskiej Porębie. Zaaplikował im ciężkie treningi na siłowni, biegi na nartach. W lutym kadrowicze wyjechali na obóz do Sao Domingos w portugalskiej prowincji Algarve. „Ciężkie treningi? Widziałem, jak się na świecie trenuje. Australijczyk Ken Wallace, mistrz olimpijski, na jednym treningu potrafił przepłynąć 1000 metrów w ostrym tempie... dwadzieścia razy, tam i z powrotem, i tylko jego sparingpartnerzy się zmieniali. Jak moi zawodnicy przepłynęli osiem razy 1000 metrów, to był już wielki płacz. U nas to jest zabawa, proszę pana” - podkreślił. Ploch jest przekonany, że jego podopieczni stopniowo przyzwyczają się do cięższych treningów. Pod warunkiem, że będą widzieć rezultaty swojej pracy. Niektórzy już je zobaczyli. „W Portugalii, po trzech tygodniach zasuwania, część kadrowiczów pobiła swoje rekordy na 1000 metrów, mimo że woda na tym dość płytkim jeziorze jest ciężka. Już chłopaki widzą owoce swojej pracy. A to dopiero początek” - stwierdził. Nowy trener kadry nie patrzy w metrykę, nie skreśla szans weterana Grzybowskiego na wyjazd na igrzyska w Tokio. „Podczas olimpiady w Pekinie, oprócz złotej dwójki Meng Guanliang i Yang Wenjun, miałem drugą, startującą na 1000 metrów, składającą się z zawodnika 19-letniego i 40-letniego. Zabrakło im do brązowego medalu ułamków sekundy. Nie widzę więc powodów, by rezygnować z Grzybowskiego, chyba że on sam przyjdzie do mnie i powie, że nie daje już rady” – wspomniał. Ploch zaapelował o to, by dano mu czas na spokojną pracę. „Proszę nie oczekiwać ode mnie wielkich wyników już w tym sezonie. Meng i Yang zajmowali 18. miejsce na świecie, gdy zaczynałem z nimi pracę. Doprowadzenie ich do złota olimpijskiego zajęło dokładnie 30 miesięcy. Proszę więc o trochę cierpliwości” – zaznaczył. Na igrzyskach w Tokio w 2020 roku kanadyjkarze będą walczyć o tylko dwa komplety medali: w C1 1000 oraz w C2 1000. Zmodyfikowano program po to, aby włączyć doń konkurencje w kanadyjkach kobiet, które w stolicy Japonii będą miały swój olimpijski debiut. „Gdybym nie wierzył, że Polacy mogą zdobyć medal w Tokio, to nie podjąłbym się tej pracy. Będziemy tam walczyć o medale” – podkreślił Ploch. Rozmawiał Artur Filipiuk

Lokalni Chińczycy, żyjący z nimi wiele lat, szybko odrzucili faktyczne nazwisko, a z imion zrobili: Mi Ko-lai i Na Ta-li. W związku z czym, rodzeństwo było nazywane w towarzystwie kolegów i przyjaciół (nieformalnie, gdzie nie używa się nazwisk): Ko-lai i Ta-li. Ciekawostki różne. Były sobie trzy japonki: Cypka, Cypka Rybka, Cypka Rybka Rompomponi Było sobie trzech chińczyków: Jaksy, Jaksy-draksy, Jaksy-draksy Droni Pobrali się. Jaksy z Cypką. Jaksy-draksy z Cypką Rybką. Jaksy-draksy Droni z Cypką Drypka Rompomponi. Mieli dzieci. Jaksy z Cypką - Szacha. Jaksy-draksy z Cypką Rybką - Szanszaracha. Jaksy-draksy Droni z Cypką Rybką Rompomponi Szanszarachadroni. Dusia28 Newbie Odpowiedzi: 2 0 people got help

{Paul} Było sobie trzech japońców - Jachce - Jachcendrachce - Jachcendrachce Drachcendroni Były sobie trzy japonki - Cepka - Cepka Drepka - Cepka Drepka Rompoponi {Alex} Poznali się - Jachce z Cepką - Jachcendrachce z Cepką Drepką -

I. Mały William Black, który w chwili, kiedy zaczyna się nasze opowiadanie, czyli w r. 1890, liczył 7 lat, usłyszawszy, że ojciec opowiada matce o Anglikach, powracających z „niebieskiego państwa“, zawołał ze zdziwieniem: — Mój ojcze! Więc są tacy ludzie, którzy mieszkają w „niebieskiem państwie“ i wracają stamtąd, kiedy mają ochotę? — Dlaczego cię to dziwi? — spytał ojciec. — Bo mama mi opowiadała, że w „niebieskiem państwie“ przebywają tylko dusze sprawiedliwych, ciała zaś ich wiecznie spoczywają w grobach. — Mój drogi Williamku, — odparł ojciec — niebieskie krainy, gdzie przebywają dusze zmarłych ludzi, zowią się „królestwem niebieskiem“, nazwę zaś „niebieskiego państwa“ nosi rozległa przestrzeń ziemi w Azji, gdzie żyją Chińczycy. Są to tacy sami ludzie, jak i Anglicy; różnią się zaś od Europejczyków tem, że mają skórę żółtą, oczy skośne i że tam mężczyźni, tak jak u nas kobiety, splatają włosy w długie warkocze. Obyczaje tego ludu są bardzo dla nas dziwne i wielce się różnią od naszych. — Ach, ojczulku! — zawołał William. — Żebym też mógł kiedy pojechać do tych Chińczyków. Słysząc to, ojciec uśmiechnął się, pogładził Williama po głowie i rzekł: — Chińczycy mieszkają bardzo daleko. Droga do nich prowadzi przez olbrzymie morza i trwa kilka tygodni. Gdy podrośniesz i nauczysz się czytać, kupię ci ciekawą książkę, w której są opisanie obyczaje Chińczyków; tymczasem nie myśl o „państwie niebieskiem“ i baw się dalej w konie. Od owej chwili upłynęło dużo, dużo lat. Mały Williamek wyrósł na dojrzałego młodzieńca. Trwając ciągle w zamiarze zwiedzenia Chin, poznał się z pewnym uczonym, znającym język chiński i zaczął od niego pobierać lekcje. Była to praca bardzo ciężka i żmudna, bo pismo chińskie liczy do najrozmaitszych znaczków. Nauczywszy się nieźle po chińsku, William złożył podanie do rządu, prosząc o wyznaczenie mu odpowiedniej posady w Chinach. Po niejakim czasie w Pekinie, stolicy Chin, zawakowała posada pomocnika posła, którą otrzymał William; wyruszył więc niebawem w daleką drogę. II. Po długiej i bardzo niebezpiecznej morskiej podróży, trwającej kilka tygodni, William przybył do Chin. Otoczyły go tłumy ludzi o żółtych twarzach i małych, ruchliwych skośnych oczach. — Nareszcie widzę prawdziwych Chińczyków! — pomyślał William i z ciekawością przypatrywał się mężczyznom, noszącym długie warkocze, spadające im aż do pasa; dziwił się ich szerokim, jedwabnym kaftanom i różnobarwnym strojom Chinek. Chińczycy przyglądali się Williamowi na ulicy z wielkim podziwem; otoczywszy go ciasnem kołem, wyjmowali z pudeł, zawieszonych przez ramię, bardzo ładne porcelanowe figurki, wyroby z kości słoniowej i zachwalali głośno swój towar. William, zdoławszy się z wielkim trudem uwolnić od ich natarczywych nalegań, zbliżył się do tragarzy, wynajął lektykę i ruszył w niej do nadmorskiego miasta, a potem na wozie, ciągnionym przez cztery bawoły, dostał się do Pekinu i przedstawił się posłowi angielskiemu, panu Brown. Pan Brown przywitał go bardzo serdecznie, zapoznał ze swoją małżonką, a po obiedzie odprowadził go do mieszkania, które się znajdowało w pobliskim domku. Jak cały domek, tak i mieszkanie wydało się Williamowi bardzo dziwne: domek miał wygląd jednopiętrowej altanki, zrobionej z grubych pni bambusowego drzewa i przykrytej śpiczastym słomianym dachem. Do mieszkania prowadziły skrzypiące lekkie schody. W oknach nie było wcale szyb: przykrywały je maty, czyli grube tkaniny, zrobione z włókien roślinnych. Podłogę przykrywał bardzo ładny różnobarwny kobierzec; na ścianach wisiało kilka cudacznych obrazków, wyobrażających śmieszne, tłuste ptaki, latające po sinem niebie. Przy ścianach stało kilka bambusowych krzesełek i niski tapczanik, zastępujący łóżko. William urządził swe mieszkanko bardzo wygodnie, a po pewnym czasie, w wolnych od pracy chwilach, zaczął zwiedzać Pekin. Pekin, czyli „północna stolica“, położony jest niedaleko od wzgórz Junglińskich. Otacza go olbrzymi mur, trwający od wieków, zbudowany ongi w celu obrony żyznych pól chińskich od napaści koczujących plemion, które do dziś jeszcze wiodą tułaczy żywot na stepach mongolskich. W murze jest pięćdziesiąt bram; nad każdą bramą piętrzy się wysoka baszta, gdzie czuwają straże. Największą ciekawość wzbudziła w Williamie słynna wieża pekińska, wznosząca się na wzgórzu za rzeką, przez którą ciągnie się czerwony most kamienny. Ściany tej wieży są z porcelany, zabarwionej na kolory: żółty, czerwony i zielony. Wieżę otacza dziewięć krużganków, przykrytych żelaznemi daszkami. Na skrajach daszków wisi mnóstwo srebrnych dzwonków, które przy silniejszym powiewie wiatru wydają bardzo miłe dla ucha dźwięki. Wewnątrz wieży znajdują się schody, wiodące na sam jej szczyt. Z najwyższego krużganku roztacza się wspaniały widok na całe miasto, największe w Chinach. U stóp tej ogromnej stolicy wije się w pięknych zawrotach Pej-ho, biała rzeka, która wpada do zatoki Peczilijskiej. Wybrzeża jej są gęsto zasiane domkami i pagodami, czyli świątyniami. Ponad tysiącem domostw króluje wysoki pałac cesarski, a w nim przebywa władca Chin. Opodal pałacu znajduje się bardzo bogate obserwatorjum astronomiczne, wyższa szkoła i olbrzymie budowle drukarń, w których znajduje się rozmaitych książek. Pewnego razu pan Brown oświadczył Williamowi, że zaproszono ich na wesele córki bogatego mandaryna[1]. — Mandaryn Czing-cha — rzekł pan Brown — polecił mi, żebym zaprosił pana na tę wielką uroczystość. — Jestem mu za to bardzo wdzięczny, — odparł z uśmiechem William — lecz się obawiam, żeby mnie nie poczęstowano pieczonemi kotami, psami, szczurami i innemi „smakołykami“. — Próżne obawy! — uspokoił go pan Brown. — Mandaryn Czing-cha przyjmie nas bardzo wystawnie. William, ciesząc się tą rzadką okazją, ubrał się odświętnie i po pół godzinie opuścił ze swymi przyjaciółmi ambasadę angielską. Przed gankiem czekała na nich obszerna lektyka. Gdy zajęli miejsca, czterej silni Chińczycy podnieśli ją z ziemi, oparli drążki na ramionach i śpiesznym krokiem ruszyli do domu mandaryna. Już się zbliżano do celu podróży, gdy w oddali odezwały się przenikliwe głosy piszczałek i głośne krzyki kilkudziesięciu ludzi. — To narzeczona przybywa! — rzekł pan Brown i kazał tragarzom zatrzymać się w pobliżu wejścia do domu mandaryna. Na rogu ulicy ukazała się lektyka, niesiona przez czterech służebników, ubranych w bogate szaty. Przed lektyką kroczyli muzykanci, dmąc w piszczałki i bijąc w bębny. Tłum, otaczający lektykę, wydawał dzikie, przeraźliwe okrzyki radości. — Więc w tej lektyce przybywa narzeczona? — spytał William. — Tak jest! — odparł pan Brown. — Lektyka jest zamknięta, a klucz od niej ma stara służąca, o, ta, — dodał — co kroczy na przedzie orszaku. Chiński zwyczaj każe, aby narzeczona była dla wszystkich niewidzialna, nawet narzeczony jeszcze jej nie widział. I ona również nie zna go wcale. — To bardzo śmieszne! — zauważyła pani Brown. — Cóż to będzie, jeśli się nie spodoba swemu przyszłemu mężowi? — Rzadko to się trafia — odparł pan Brown. — Jeśli jednak narzeczony jest bardzo wybredny, wówczas odsyła pannę młodą do domu jej rodziców, lecz musi im zato zapłacić sporą sumę pieniędzy. — Dziś jednak nie będziemy świadkami tego wypadku, bo, jak słyszałem, panna jest bardzo przystojna. Tymczasem orszak zbliżył się do domu mandaryna i zatrzymał się przed drzwiami. Po chwili we drzwiach ganku ukazał się mandaryn, ubrany we wspaniałe szaty. Muzykanci przywitali go przeraźliwą muzyką. Mandaryn zeszedł wolno po stopniach ganku, zbliżył się do starej służki, wziął od niej klucz, otworzył drzwiczki lektyki i ciekawie zajrzał do jej wnętrza. Na miękkiej ławeczce siedziała panna młoda, ubrana odświętnie; gęsta zasłona zakrywała jej oblicze. Mandaryn prędkim ruchem odgarnął zasłonę, poczem wykrzyknął: — Piękna jak poranek słoneczny! Podawszy narzeczonej rękę, pomógł jej wysiąść z lektyki i wprowadził do swego domu. Za nimi weszła reszta orszaku, państwo Brown i William. Goście zasiedli przy olbrzymim szerokim stole, na którym było ze sto potraw. Wśród pięknych koszów, pełnych owoców, widniały miski z różnemi potrawami. Były to najdelikatniejsze chińskie przysmaczki: smażone gołębie jaja, dzikie koty, potrawa z żab, suszone robaki, tak ohydne, że sam ich widok wzbudzał wstręt. Prócz tych „smakołyków“, jak je nazwał William, roznoszono w małych czarkach drobno posiekane bażanty, rybę i inne potrawy, tak przesolone, że nasi goście musieli ciągle popijać je słodkim napojem, wyrabianym z ryżu i noszącym nazwę „saud-czu“. Grzeczny gospodarz, chcąc uczcić obecność Anglików, wzniósł toast za ich zdrowie. Wziąwszy filiżankę w obie ręce, trząsł się długo, kiwał głową, poczem, wypiwszy napój, pokazał gościom dno filiżanki, przekonywając ich w ten sposób, że wypił wszystko. Potem klasnął w dłonie i rozkazał służącym zaprosić do stołu narzeczoną, która dotychczas siedziała sama w przyległym pokoju. Po chwili w drzwiach ukazała się panna młoda. Zdumiał się William, widząc, że przyszła pani mandarynowa nie umie wcale chodzić: z trudem stawia nogi, to znów śmiesznie podskakuje, robiąc małe niezgrabne kroczki. — Co to znaczy? — zapytał cicho Browna. — Ta Chinka idzie tak, jakgdyby miała lada chwila się przewrócić. — Drogi kolego! — odparł z uśmiechem pan Brown. — Zapomniałeś zapewne o tym niemądrym chińskim zwyczaju, zakorzenionym wśród zamożnych Chińczyków: po urodzeniu dziewczynki nogi jej zakuwają w małe drewniane trzewiczki, które powstrzymują wzrost stopy, aby pozostała małą; przeszkadza im to stąpać należycie, lecz mandaryni tłumaczą się, że ich córki nie są stworzone do chodzenia, ale do noszenia przez służbę w lektykach. Mandaryn, powstawszy, powiódł po zebranych gościach dumnem spojrzeniem i zawołał: — Czy widzicie, z jak wysokiego rodu pochodzi moja żona? — Widzimy! — krzyknęli goście. Mandaryn z uśmiechem zadowolenia zbliżył się do nieszczęśliwej kaleki, podał jej ramię i doprowadziwszy ją do stołu, wskazał miejsce obok siebie. Wówczas zaczęła się prawdziwa uczta: służący przynieśli filiżanki, wrzucili do nich szczypty herbacianego kwiatu i polali go wrzącą wodą. Wonny zapach, ulatujący z porcelanowych filiżanek, cienkich jak papier, rozniósł się w powietrzu. Podano następne potrawy, które młoda pani mandarynowa zajadała z wielkim smakiem. Zamiast noży i widelców, Chińczycy używali małych pałeczek z kości słoniowej. Państwo Brown, przyzwyczajeni do nich, jedli dość zręcznie, lecz William, nie wiedząc, jak się obchodzić z temi pałeczkami, mimo kilku prób, nie mógł uchwycić niemi żadnego kawałka mięsa. Nareszcie udało mu się wyłowić z misy większy kawałek; w chwili jednak, gdy podnosił go do ust, mięso się ześliznęło z pałeczek i upadło na obrus. Chińczycy ze złośliwym uśmiechem spoglądali na niezgrabnego, jak sądzili, cudzoziemca. Jeden z nich, nachyliwszy się do sąsiada, wyszeptał: — Czy zacny mandaryn, wielki stróż olbrzymich więzień potężnego monarchy, uważa, jaki ten Anglik niezdara? — Uważam, czcigodny mandarynie, dzielny zaganiaczu robotników i śmiały tępicielu pałacowych szczurów potężnego monarchy. William, widząc, że się naraża na śmieszność, zaniechał dalszych prób z pałeczkami i zaczął jeść owoce i cukierki. Biesiada przeciągnęła się do nocy. Pożegnani ceremonjalnie przez nowożeńców Anglicy powrócili do domu. Orszak służących, z różnokolorowemi lampionami w rękach, odprowadził ich aż do ganku ambasady. III. Po pewnym czasie pan Brown i William udali się do nadmorskiego miasta, Kantonu. Droga prowadziła przez rozległe łany, zasiane ryżem. William przekonał się naocznie, że Chińczycy są bardzo pracowici. Wkładali bowiem dużo trudu, żeby nieurodzajny kamienisty grunt uczynić żyznym. Miejsca, gdzie ryż już powschodził, zalewali wodą, sprowadzaną z pobliskich rzek i potoków, w drewnianych kubłach, przywiązanych do długiej liny, obracającej się na dwóch olbrzymich kołach. Jest to bardzo żmudna praca, lecz przynosi rolnikom znaczne korzyści. Minąwszy ryżowe pola, nasi podróżni przejeżdżali wśród sadów bambusowych, w których wybujały wysokie kolankowate łodygi, okryte wąskiemi listkami. — Ta roślina — zauważył pan Brown — oddaje Chińczykom wielkie korzyści i nieocenione usługi. Bambusowych łodyg używają tutaj do urządzania tam wodnych, na płoty i do budowy domków. Z włókien bambusa wyrabiają sita i maty; z cieńszych gałęzi — instrumenty muzyczne, z kolanek — rozmaite naczynia, z najcieńszych zaś łozinek — laski i kojce dla ptactwa domowego. Nie dość na tem, z bambusu wyrabiają bardzo ładny papier, na którym Chińczycy piszą małemi pendzelkami, maczanemi w czarnym tuszu. Podróżni przez całą drogę podziwiali pracowitość Chińczyków, ich czyste miasteczka i gospody. Nareszcie przybyli do Kantonu. To dziwne miasto rozsiadło się przy ujściu rzeki Si-kiang, wypływającej z gór Nau-ling. Większa część miasta wybudowana jest na wodzie: domki stoją na szerokich pomostach, wspartych na grubych palach, wbitych w dno rzeki. Równe rzędy domków formują ulice — kanały, w których mijało się mnóstwo łodzi, przewożących ludzi z jednej strony ulicy na drugą. Wielu biednych Chińczyków całe życie swoje przepędza na czółnach, dających schronienie w nocy, a zarobek we dnie. Brown i William wsiedli do ozdobnej łodzi i kazali się wieźć do drugiej części miasta, leżącej na stałym lądzie. Po drodze spotykali setki łodzi, naładowanych jarzynami, workami z ryżem i innemi towarami. Wreszcie czółno dobiło do brzegu. Nasi znajomi znaleźli się na jednej z największych i najruchliwszych ulic Kantonu. Otoczył ich gwar przechodniów i przeraźliwe krzyki kupców, zachwalających swój towar. — Oto świeże kaczki! Kupujcie tłuste gęsi! — Wielmożni! Zwróćcie uwagę na moje owoce, na biały ryż, na słodki, jak cukier, „saud-czu“. — Sprzedaję papier, tusz, laski! Nasi znajomi skierowali się w stronę wyspy Hong-Kong, na której leży angielska osada Victoria. Naraz ujrzeli kilkudziesięciu biegnących strażników, którzy z okrzykiem: „Wan-Sai-Jeb!“, co znaczy: „Pan dziesięciu tysięcy lat“ — zaczęli rozpędzać tragarzy, zatrzymywali wozy, rozkazując im usuwać się z drogi. — Co znaczy to wołanie? — spytał William Browna. — Jest to przednia straż cesarza, który będzie tędy przejeżdżał. Zatrzymajmy się na rogu ulicy, ujrzymy bardzo ciekawe widowisko. Po chwili rozległy się piskliwe tony piszczałek, cymbałki i ogłuszające dźwięki instrumentu „tam-tam“. Była to orkiestra, poprzedzająca wehikuł cesarza i grająca hymn narodowy. Tekst hymnu przesadnie wychwalał władcę Chin — „smoka niebios“. Autorem tej muzyki miał być cesarz Hing-Cza, panujący 700 lat przed Narodzeniem Chrystusa. Za orkiestrą, niesiony we wspaniałej lektyce, ukazał się cesarz, czyli Tien-Tse — syn niebios, witany dzikiemi okrzykami tłumu. Gdy orszak zginął za zakrętem ulicy, William i Brown przeszli most, łączący ląd z wyspą Hong-Kong i wkrótce znaleźli się w mieszkaniu pewnego angielskiego kupca, przyjaciela Browna. Kupiec zatrzymał ich u siebie przez parę dni w gościnie i pokazywał wszystkie osobliwości Kantonu. Przechadzając się nad brzegiem rzeki, zobaczyli Chińczyka, który karmił rybami kilka pelikanów. Ujrzawszy cudzoziemców, Chińczyk chwycił za sznurki, ścisnął niemi gardła pelikanów i wydał głośny przenikliwy świst. Na to hasło pelikany zaraz skoczyły do wody i zginęły w jej głębiach. Po chwili zaczęły się wynurzać z rzeki, niosąc w dziobach lśniące ryby. Chińczyk gwizdnął: pelikany pooddawały mu zdobycz i na rozkaz pana znów zanurzyły się w wodzie. Po pewnym czasie na dnie łodzi było sporo mniejszych i większych ryb. Gdy ptaki się zmęczyły i nie chciały nurkować, srogi Chińczyk zaczął je bić kijem bambusowym, zmuszając do dalszej pracy; pozwolił im odpocząć dopiero wtedy, gdy miał prawie pół łódki ryb. Zdjąwszy kapelusz, poprosił widzów o pieniądze. — Wielmożni! — zawołał. — Czyście widzieli kiedy takie mądre ptaki? Ponieważ są bardzo żarłoczne, ścisnąłem im gardła powrozami, żeby nie jadły złowionej zdobyczy. Teraz, w nagrodę za pracę, dam im cząstkę połowu. To mówiąc, odwiązał ptakom z szyi sznurki i rzucił im kilkanaście małych rybek, które pelikany połknęły w mgnieniu oka. Wieczorem kupiec wybrał się z gośćmi do teatru chińskiego. Zaledwie jednak uszli kilkadziesiąt kroków od domu, dały się słyszeć na ulicach przeraźliwe krzyki: — Tajfun! Tajfun! Na dźwięk tego strasznego wyrazu wszyscy ludzie, znajdujący się na ulicach, uciekali do najbliższych domów i kryli się pod dachem. Zamykano drzwi, okna; kto żyw, chował się w najodleglejszych kątach mieszkania. Brown i William powrócili śpiesznie do domu kupca, który również pozamykał drzwi i okiennice. Zaledwie to uczynił, na ulicy zahuczał straszliwy wicher. Pęd wiatru był tak mocny, że cały domek drżał w swych posadach. Tymczasem tajfun dął przeraźliwie, huczał, świszczał, niszcząc wszystko, na co po drodze natrafił. Przez szczeliny w okiennicach było widać tumany kurzu, kłębiące się na ulicy: straszny wicher porywał deski, szyldy i inne drobne przedmioty, miotając niemi o ściany i dachy domów. Nasi znajomi bladzi i drżący z przerażenia siedzieli w kątku pokoju i w najwyższej obawie czekali końca burzy. Szczęściem, tajfun tym razem nie szalał długo; po kwadransie wichura zaczęła się uspokajać, wreszcie burza szczęśliwie przeszła. Po godzinie, gdy się niebo wypogodziło, Brown i William wyszli na miasto, gdzie mogli oglądać ślady zniszczenia, sprawionego przez groźną trąbę powietrzną. Na ulicach leżały porozrzucane rozmaite szyldy sklepowe, lampjony, porujnowane kramy. Niektóre domki tak były uszkodzone, że groziły zawaleniem. Rozkołysana wichrem woda w rzece garbiła się od wielkich fal, zalewających brzegi. Wiele czółen roztrzaskało się, a rodziny, mieszkające na nich, poginęły lub, zdoławszy uratować życie, zostały nędzarzami. Groźny tajfun pozbawił całkowitego mienia wielu rolników; pola, sady, plantacje ryżu były doszczętnie zniszczone. W sadach owocowych wiele drzew leżało powyrywanych z korzeniami. IV. Wróciwszy do Pekinu, William zajął się pracą biurową, w wolnych zaś chwilach czytywał pożyczoną od Browna bardzo zajmującą książkę, w której szczegółowo była opisana historja Chin i rozmaite obyczaje Chińczyków, panujące w owych czasach. Z tego dzieła William dowiedział się, że cesarz chiński jest uważany przez naród za pośrednika między bogami i ludem. Z tej przyczyny lud otacza go najwyższą czcią i obdarza najwznioślejszemi tytułami. Na urzędowych papierach zwą cesarza Hwang-Ti albo Hwang-Sang, co znaczy najmiłościwszy pan. Prócz tego cesarza zwie się jeszcze Tien-Tse, czyli syn niebios lub Tang-Kiu-Fohi — to jest Budda (bóg) dzisiejszego dnia. Dworzanie witają go okrzykiem Wan-Sai-Jeb — panie dziesięciu tysięcy lat! Cesarz zaś mówi o sobie „szeu“, czyli my albo kwa-jim, czyli książę, pan. Wszechmocny władca Chin jest głową kościoła, panem całego państwa. Ma władzę życia i śmierci nad poddanymi, ale rzadko kiedy bywa samowolny i okrutny. Znak cesarski — to smok pięciogłowy, którego złocona rzeźba ozdabia tron cesarski. Otoczony licznym dworem, składającym się z kilku tysięcy osób, cesarz prowadzi życie bardzo czynne i pracowite. W zimie i w lecie wstaje zazwyczaj o trzeciej godzinie po północy. Spożywszy pierwsze śniadanie, udaje się do jednej ze swych świątyń i tam, na osobności czyni praktyki religijne. Następnie odczytuje sprawozdania gubernatorów, którzy codziennie powiadamiają go o stanie całego państwa. O siódmej z rana, przy śniadaniu, w towarzystwie ministrów rozpatruje najważniejsze sprawy dnia, poczem udaje się do sali przyjęć i przebywa tam do godziny jedenastej. Po parogodzinnym odpoczynku zasiada do obiadu między godziną trzecią a czwartą, poczem przechodzi do swego gabinetu. Tam pracuje do wieczora i o zachodzie słońca udaje się na spoczynek. Cesarz opuszcza pałac tylko wtedy, gdy odwiedza groby swych przodków. W dawniejszych czasach ulubioną zabawą władców chińskich były łowy, odbywające się w olbrzymich lasach, w górzystej prowincji Kirynu. Najwyższą cześć po cesarzu odbiera cesarzowa. Tytułowana jest Hwang-han, to jest cesarzowa, lud zaś nazywa ją Kwah-chu, czyli matką państwa. Cesarz przebywa stale w starożytnym pałacu, siedzibie swych przodków, wybudowanym wraz z rozpoczęciem ostatniej dynastji, t. j. królewskiego rodu w roku 1644. Pałac ten znajduje się o 400 kroków od zachodniej bramy Pekinu i nosi rozmaite nazwy, a mianowicie: gmach posłuchania, złoty pałac, cynobrowa (czerwona) aleja, różowe sklepienie, pałac purpurowy albo zakazany, złote lub niebieskie wschody i t. d. Komnaty cesarskie mają 35 łokci długości, dziesięć szerokości; w środku pałacu znajduje się sala tronowa. Podwoje w pałacu przez cały rok stoją otworem; w zimie zawieszone ciężkiemi kotarami, w lecie zaś przezroczemi zasłonami, zrobionemi z cienkich bambusowych gałązek, przewiązanych barwnemi jedwabnemi nićmi. W tronowej sali wznosi się wysoki tron, powleczony czarną jedwabną tkaniną, na której są wyszyte smoki. William przekonał się, że współczesne mu obyczaje synów „niebieskiego państwa“ wielce się różnią od europejskich. To, co w Europie bywa uważane za rozsądne i słuszne, u Chińczyków nosi często miano niemądrego i godnego nagany. Ugrzeczniony Chińczyk wypytuje się zwykle Europejczyka o jego osobiste stosunki, coby się uważało w Europie za wielką niegrzeczność. Przeciwnie, Chińczyk bardzo się obraża, gdy go pytać o zdrowie rodziny. Gdyby potem żona lub dzieci zaniemogły, zabobonny Chińczyk czułby urazę do Europejczyka, że rzucił czary na jego rodzinę. Przy powitaniu Chińczyk nie podaje ręki, lecz zamiast tego objawu grzeczności, ściska swe własne dłonie. Gdy chce komu okazać przyjaźń lub szacunek, sadza go przy sobie z lewej strony; chcąc zaś pochlubić się pracowitością dzieci, pokazuje gościowi kilka desek, które dzieci wyheblowały na jego trumnę. Chińczycy, zarówno mężczyźni jak kobiety, ubierają się jednakowo, noszą parasole i wachlarze. Oznaką rozmaitych godności mandarynów są barwne guzy na kapeluszu i wyszyte złote ptaki na przodach i tyłach kaftanów. Chińskie książki pisane są zupełnie naopak: kończą się tam, gdzie się u nas zaczynają; są pisane prostopadle, bardzo gęsto; tytuł książki nie znajduje się na pierwszej stronie, ani na grzbiecie, lecz na jej brzegach. Dlatego też Chińczycy nie stawiają książek rzędami, lecz kładą jedną na drugiej. Chińczyk tytułuje się najpierw imieniem rodziny, potem swojem własnem i przy wymienieniu nazwiska dodaje wszystkie tytuły, jakie posiada. Jeździec siada na konia z prawej strony; w szkole nauczyciel siedzi w kącie klasy, uczeń odpowiadający staje do nauczyciela tyłem; za przesyłkę listu płaci ten, kto list otrzymuje. Gdy kto z rodziny umrze, powiada się o nim, że jego imię połączyło się z duchami, że „stał się drogim przodkiem“, że „wrócił do krainy cieniów“, że „jest sługą bogów“ lub „że wyruszył w daleką drogę“. Chiński pogrzeb jest daleko weselszy i huczniejszy od naszego wesela. Na pogrzeb otrzymują zaproszenia wszyscy krewni i znajomi nieboszczyka wraz ze swemi rodzinami. Często cały dom nie może pomieścić gości pogrzebowych; wówczas sąsiedzi zapraszają uczestników „zabawy“ do swych mieszkań. Stoły uginają się pod obfitością pokarmów i napojów; przy uczcie panuje niezwykła wesołość, przed domem palą się wtedy ognie bengalskie. Chińczycy wierzą, że złe duchy nieustannie czyhają na ludzkie dusze, a zwłaszcza na dusze zmarłych, że usiłują przedostać się do wnętrza domu i do trumny nieboszczyka. Żeby ich odstraszyć, palą ognie bengalskie, grób zaś okładają rakietami. Częstokroć, żeby uratować duszę zmarłego od napaści złych duchów, używają następującego bardzo śmiesznego sposobu: wedle podań, złe duchy lecą zawsze przed trumną, żeby uprzedzić orszak pogrzebowy i osiedlić się zawczasu w przygotowanym grobie. Z tej przyczyny, ludzie, niosący nieboszczyka, bardzo śpiesznie podążają na cmentarz. Po drodze, chcąc zwieść złe duchy, skręcają w pierwszą boczną ulicę i odstraszają je zapalonemi rakietami. Przerażone strzałami biedne złe duchy zostawiają duszę zmarłego w spokoju i uciekają tam, gdzie pieprz rośnie. Podczas swego pobytu w Pekinie, William był świadkiem bardzo wielu pogrzebów, z których najpokaźniejszym był pogrzeb jakiegoś wielce poważanego mandaryna. Orszak pogrzebowy składał się co najmniej z 5000 osób. Na przodzie kroczył szereg znacznych urzędników we wspaniałych szatach. Nieśli oni setki jedwabnych i aksamitnych wstęg, opatrzonych napisami, wychwalającemi cnoty i zasługi zmarłego. Za nimi postępowało tysiąc żołnierzy w niebieskich, zielonych, czerwonych i fioletowych strojach. Podczas pogrzebu padał duży deszcz, więc dzielni wojacy nieśli nad sobą parasole. Żałobny wóz miał kształt smoka, który rozwarł szeroko paszczę; poprzedzało go ze stu trębaczy, odzianych w barwne stroje. Niektórzy Chińczycy, trzymając się ściśle religijnych przepisów, przez bardzo długi czas opłakują swych zmarłych i częstokroć czynią śluby, zagrażające ich zdrowiu, a nawet życiu. W ostatnich dniach pobytu Williama w Chinach umarła w Kin-Kiangu jakaś staruszka; ciało jej złożono na cmentarzu, znajdującym się na wzgórzu, w pobliżu miasta. Syn jej oświadczył, że przez trzy lata zachowa smutek po matce i przez cały ten przeciąg czasu ani na chwilę nie opuści jej grobu. Krewni i znajomi za wspólną zgodą postanowili starać się o utrzymanie go przy życiu. Przynosili mu więc codzień trochę jadła i napojów. Ażeby go ochronić przed wiatrem i deszczem, wystawiono nad nim szałas, pokryty słomianym daszkiem. Ofiara przesądu przez trzy lata wcale się nie myje, nie zmienia bielizny i odzieży, śpi na tej samej słomie, służącej za posłanie, i nie opuszcza szałasu. Co dziwniejsza, chłopiec ten postanowił milczeć przez trzy lata. Codziennie też palił wonne zioła na ofiarę duchowi światła. Jeśli zdoła przeżyć w ten sposób trzy lata, mieszkańcy miasta urządzą na jego cześć wielką uroczystość. W otoczeniu wysokich urzędników „bohater“ będzie wprowadzony do miasta, gdzie cesarz odznaczy go gwiazdą i obdarzy znacznym urzędem. Chińczycy bardzo czczą swych bogów i nigdy o nich nie zapominają. Podczas rodzinnych świąt każdy dom jest ozdobiony mnóstwem różnobarwnych lampjonów, które płoną przez całą noc. Przed domem stoi wielki stół, na nim rozstawione misy z rozmaitemi potrawami. Przy nich leżą małe widełki, przeznaczone dla bogów do kosztowania potraw. Goście, obstąpiwszy stół dookoła, w poważnem milczeniu przysłuchują się dźwiękom muzyki, która ma bogom uprzyjemniać wieczerzę. Chociaż potraw wcale nie ubywa, Chińczycy wierzą, że bogowie są obecni i posilają się przygotowanem jadłem. Po pewnej chwili najstarszy członek rodziny oświadcza obecnym, że bogowie już zaspokoili głód i resztę pokarmów przeznaczają dla gości. Synowie „niebieskiego państwa“, nie dając sobie tego dwa razy powtórzyć, tak ochoczo zabierają się do jedzenia, że po kilku chwilach miski są już zupełnie opróżnione. Gdy Chińczycy proszą o co swego bożka, a prośba ich się nie spełnia, wówczas zdejmują go z ołtarzyka, biją i kopią nogami, krzycząc: — Toś ty taki! Ja cię kazałem pozłocić, daję ci przytułek w swym domu, stawiam w drogim ołtarzyku, codzień cię karmię i znoszę ci z miasta różne łakocie, okadzam cię kadzidłem, a ty, niewdzięczniku, nie chcesz wysłuchać mojej prośby? I, chwyciwszy bożka za złoconą głowę, wynosi na ulicę i rzuca w błoto. Jeśli po pewnym czasie prośba się spełni, wówczas Chińczyk wyciąga bożka z błota, obmywa go, stawia zpowrotem w ołtarzyku i, upadłszy przed nim na kolana, woła: — Łaski, najdroższy bożku! Widzę, żem się niepotrzebnie pokwapił z wyrządzeniem ci niesłusznej krzywdy. Lecz przyznaj, żeś sam zawinił, kazawszy tak długo czekać na spełnienie mej prośby. Bądź jednak lepszy ode mnie i zapomnij o tem, co się stało, ja zaś postaram się przebłagać cię gorącemi modłami i smacznemi łakociami. V. Pan Brown używał do posług młodego Chińczyka imieniem Hi-fung. Był to chłopiec bardzo cichy, porządny, pilny i ściśle wykonywający wszystkie zlecenia. Państwo Brown byli z niego bardzo zadowoleni, a William, polubiwszy Hi-funga, zaczął go uczyć czytać i pisać po angielsku. Pewnego razu wziął go z sobą na zwykłą przechadzkę po mieście. Skromny Hi-fung postępował ztyłu za Williamem, wreszcie na usilne nalegania swego pana zrównał się z nim i zaczął mu opowiadać wiele szczegółów z życia Chińczyków. Przechadzali się po mieście, wreszcie wyszli na brzeg rzeki. Hi-fung, chcąc się lepiej przypatrzeć tysiącom małych rybek, żerujących przy brzegach rzeki, stanął na stromym w tem miejscu brzegu. Wtem obsunęła mu się noga: krzyknął i zaczął się staczać do rzeki. Napróżno chwytał się wystających kamieni i korzeni nadbrzeżnych krzaków, które się łamały pod palcami jego dłoni. Jeszcze raz wydał rozpaczny krzyk i wpadł do wody. Fale się rozprysnęły i zawarły nad głową ofiary. William zdrętwiał z przerażenia, a przechodnie, świadkowie wypadku poszli dalej obojętni, nie myśląc wcale o ratowaniu biedaka. W zabobonności swej sądzą, że gdy człowiek tonie, jego zły duch unosi nad powierzchnią wody i czyha na tych, co ratują tonącego, chwyta ich za włosy i wciąga w głębiny rzeki. Nieszczęśliwym trafem wpobliżu nie było żadnego czółna. Po chwili Hi-fung wynurzył się z głębin, wyciągnął ręce do góry i borykał się ze śmiercią. William, ochłonąwszy z przerażenia, postanowił ratować biednego Chińczyka. Szybko zdjął z siebie ubranie i buty i skoczył do wody. W tej samej chwili Hi-fung znów się ukazał na powierzchni rzeki. Dzielny William, dopłynąwszy do tonącego, schwycił go za warkocz i zaczął płynąć do brzegu. Ponieważ w tem miejscu brzeg był skalisty i stromy, William popłynął dalej i dostał się szczęśliwie na ląd, wlokąc za sobą nieprzytomnego Hi-funga. Otoczyła ich ciekawa gawiedź i głośno wychwalała śmiały czyn dzielnego cudzoziemca. Lecz William, nie zwracając na nich żadnej uwagi, zajął się ratowaniem towarzysza. Położył go na brzegu, twarzą do ziemi, żeby ułatwić wycieknięcie wody z płuc; potem zaczął rozcierać jego ciało w celu przywrócenia prawidłowego krążenia krwi. Po kwadransie Hi-fung odzyskał przytomność, otworzył oczy i rzekł: — Gdzie jestem? Co się ze mną stało? — Wpadłeś do wody, — odparł William — leż spokojnie. — Kto mię wyratował? — zapytał Hi-fung. William nie odpowiedział. Lecz Hi-fung, ujrzawszy, że William jest rozebrany i bielizna jego ocieka wodą, zrozumiał wszystko. Uklęknąwszy przed swym wybawcą, ucałował jego ręce i rzekł: — Hi-fung dziękuje szlachetnemu panu za jego dobroć. Szlachetny pan z narażeniem życia uratował go od śmierci, Hi-fung będzie błagał bogów, żeby mu pozwolili dożyć tej chwili, w której spłaci dług wdzięczności. — Powstań, przyjacielu! — odparł William — i nie dziękuj mi za taką drobnostkę. Podźwignął z ziemi Hi-funga i, przekonawszy się, że młody Chińczyk może już iść o własnych siłach, ruszył do tego miejsca, gdzie zostawił swą odzież. Ubrawszy się, poszedł z Hi-fungiem do domu. Otoczeni tłumem ciekawych, doszli wreszcie do mieszkania pana Browna. — Co się wam przytrafiło? — zawołał zdziwiony Brown. — Na Boga! Jesteście zupełnie przemoczeni! — Hi-fung wpadł do rzeki! — odparł William. — A szlachetny pan uratował mię od śmierci — dodał Chińczyk, patrząc z wdzięcznością na Williama. — Udaj się do swej izby! — rzekł pan Brown. — Połóż się do łóżka i okryj się kołdrą. — Każę ci przysłać gorącej herbaty. Wam zaś — zwrócił się do Williama — radziłbym to samo uczynić. Lecz William nie chciał się zgodzić na propozycję przyjaciela. — Nic mi się nie stanie! — odparł wesoło. — Letnia kąpiel nie jest wcale szkodliwa. Zmienię bieliznę, włożę inny garnitur i skorzystam z grzeczności pani Brown, która mię poczęstuje filiżanką gorącej aromatycznej herbaty. — Pośpieszę ją o wszystkiem zawiadomić — rzekł pan Brown. — Czekamy więc na pana. Po półgodzinie William już siedział w jadalnym pokoju państwa Brown i ze smakiem popijał herbatę; Hi-fung zaś, rozgrzawszy się gorącym napojem, usnął twardo i wstał nazajutrz jak najzdrowszy. VI. W tydzień po wyżej opisanym wypadku, pan Brown i William siedzieli w kancelarji, zajęci pracą. Brown odczytywał otrzymane listy z prowincji. Nagle zerwał się z krzesła i krzyknął. — Co się stało? — spytał zdumiony William. — Czytajcie! — odparł zmienionym głosem pan Brown i podał mu list. William przebiegł oczyma treść pisma. Anglik, mieszkający w jednem z mniejszych miast chińskich, oznajmiał konsulowi, że w okolicach miasta wybuchły groźne rozruchy. Podburzony przez kapłanów i mandarynów lud powstał przeciw chrześcijanom, napadł na ich domy i uśmiercił kilka tysięcy kolonistów angielskich. Autor listu błagał konsula o najrychlejszą pomoc. — Srogo ukarzę tych zbrodniarzy! — zawołał pan Brown, drżąc z oburzenia. — Zaraz wyślę do Londynu depeszę i zażądam, żeby wysłano na wody chińskie kilka wojennych okrętów, które potrafią ukrócić cugle tym dzikim rozbójnikom. To rzekłszy, siadł przy biurku i napisał depeszę, którą William kazał odnieść do biura telegraficznego. Tego wieczora w domu państwa Brown nie mówiło się o niczem innem, tylko o wzburzeniu Chińczyków. Konsul twierdził, że z chwilą, kiedy angielskie okręty ukażą się na wodach chińskich, Chińczycy, drżąc przed potęgą Anglji, wnet się ukorzą i zaprzestaną rozbojów. — Angielska marynarka jest bardzo silna, — odezwała się pani Brown — lecz, niestety, znajduje się daleko. Zanim dopłynie do Chin, rozszalały lud wytnie wszystkich Anglików. — Jeśli powstanie wybuchnie w Pekinie, czy zdołamy się obronić? — spytał William. Pan Brown zacisnął pięści. — Cóż to za nieszczęście, — zawołał — że prócz kilku oddziałów artylerji, nie mamy tu więcej wojska! Pokazalibyśmy tym nędznikom, co może zbrojna potęga Wielkiej Brytanji. W każdym razie nie przypuszczam, żeby powstanie mogło wybuchnąć w stolicy chińskiego państwa. Władze chińskie wiedzą o tem, że w razie wzburzenia czeka ich wielka odpowiedzialność przed rządem angielskim. Nie zwłócząc, udam się nazajutrz do gubernatora Pekinu i zażądam, żeby rozkazał wojsku otoczyć domy Anglików i strzec ich przed napaścią dzikiej tłuszczy. Dodam przytem, że jeśli nie spełni ściśle mego żądania, srogo odpowie za to przed Anglją. Nazajutrz pan Brown udał się do gubernatora i prosił go o wydanie rozkazów otoczenia chrześcijańskich domów wojskiem i natychmiastowego karania śmiałków, którzyby się odważyli z bronią w rękach napaść na Europejczyków. Gubernator odparł, że wyda odpowiednie rozkazy i oświadczył, że, będąc przyjacielem Europejczyków, nie pozwoli im uczynić najmniejszej krzywdy. Znacznie uspokojony powrócił pan Brown do domu i powtórzył żonie i Williamowi odpowiedź gubernatora. Tegoż dnia otrzymał z Londynu depeszę, głoszącą, że kilka pancerników, czyli dużych okrętów wojennych, wraz z wielką liczbą wojska wyjeżdża do Chin. Od owego dnia upłynęło dwa tygodnie. Przez ten czas pan Brown nie otrzymał od swych pomocników żadnej niepokojącej wiadomości. Przypuszczano, że chińskie wojsko, wysłane do wzburzonych prowincyj, zażegnało powstanie. Państwo Brown i William cieszyli się z tego wielce. — Groziło nam wielkie niebezpieczeństwo, — mówił Brown — ale, na szczęście, już minęło. Sądzę, że wysłane na pomoc okręty wrócą z drogi do Anglji. Droga morzem z Londynu do Chin trwa przy sprzyjających okolicznościach dłużej, niż miesiąc, zanim nasze okręty przybędą, Chińczycy już się uspokoją. VII. Rok się zbliżał ku końcowi. W „niebieskiem państwie“ panował zupełny spokój. Zdawało się, że Chińczycy zupełnie zapomnieli o swych burzycielskich zamiarach. W grudniu cesarz chiński wyruszył w podróż. Otoczony olbrzymią świtą, do której należał także gubernator Pekinu, opuścił stolicę. Zarząd miastem został powierzony mandarynowi Czi-wung. Pan Brown był nierad z wyjazdu cesarza, obawiał się bowiem, że w razie wzburzenia Chińczyków, Czi-wung nawet przy pomocy wojska, nie zdoła obronić Europejczyków od napaści ludu. William był tego samego zdania. Wyczekując przybycia angielskiej floty, niepokoił się coraz bardziej i wyrzucał sobie, że tak lekkomyślnie opuścił ojczyznę, gdzie rodzice tak się troszczą o jego życie. Pewnego wieczora wyszedł na swą zwykłą przechadzkę. Przy wyjściu z domu spotkał się z Hi-fungiem, który szepnął, że ma mu coś ważnego do powiedzenia. — Co mi powiesz? — spytał William. Lecz Hi-fung nie odpowiedział. Obejrzawszy się trwożliwie dookoła, położył palec na ustach i szepnął: — Panie, chodźcie ze mną do mieszkania. William, dziwiąc się tej tajemniczości Hi-funga, uczynił zadość jego prośbie. Gdy weszli do mieszkania, Hi-fung zamknął drzwi, zbliżył się do Williama i wyszeptał: — Panie, chrześcijanom w Pekinie grozi wielkie niebezpieczeństwo! — Jakie niebezpieczeństwo? — spytał strwożony William. — Czy nie nowe powstanie? — Tak jest — potwierdził sługa. — Czyż to prawda? — spytał William, patrząc badawczo na Hi-funga. Hi-fung rozejrzał się po pokoju. Naraz chwycił porcelanową wazę, stojącą na kominku i zawołał: — Jeślim skłamał, niech pęknie moje serce na drobne kawałki jak ta misa. I rzucił wazę na ziemię. William już nie wątpił o prawdziwości słów Hi-funga. — W jaki sposób dowiedziałeś się o tem wszystkiem. — Przechodząc koło pobliskiego sklepu, podsłuchałem rozmowę dwóch rodaków, którzy mówili, że dziś wieczorem będzie urządzony napad na mieszkania Europejczyków. Wojsko przyłączyło się do powstańców i nie będzie wcale broniło chrześcijan. — Dziękuję ci za tę wiadomość — rzekł William i pośpieszył do mieszkania konsula. Państwo Brown, dowiedziawszy się, co ich czeka, niezmiernie się przelękli. — Idę do mandaryna Czi-wunga i zażądam, żeby otoczył wojskiem wszystkie domy chrześcijan! — rzekł pan Brown. — Nie wiem, czy to się na co przyda! — zauważył William. — Gdy wojsko trzyma stronę powstańców, rozkazu mandaryna nikt nie usłucha. — Ach Boże, co się z nami stanie! — jęknęła zrozpaczona pani Brown. — Sądzę, że będzie najlepiej, gdy się ukryjemy w jakiem bezpiecznem miejscu — radził William. Państwo Brown zgodzili się na tę radę. Zebrali naprędce kosztowności, pieniądze i, uzbrojeni w rewolwery, wyszli na miasto. — Idźmy wolno! — radził William — i nie okazujmy zbytniego przestrachu. Wydostawszy się z miasta, znajdziemy może jaką bezpieczną kryjówkę, tam przeczekamy najgroźniejszą chwilę. Poprzedzani przez Hi-funga, Anglicy zaczęli mijać ulicę za ulicą. William wstąpił po drodze do kilku Anglików i uprzedził ich o grożącem niebezpieczeństwie. Nareszcie doszli do bramy miasta, lecz oblicza ich pobladły z trwogi: brama była zamknięta, straże nie wypuszczały nikogo. Hi-fung pobiegł do innych bram, lecz i tamte były szczelnie pozamykane. — Boże! Jesteśmy zgubieni! — zawołała drżącym głosem pani Brown. — Co czynić? Co czynić? — Wracajmy do domu — rzekł konsul. — Zatarasujemy drzwi i będziemy się bronili. William pośpieszył za nimi, lecz nie wrócił do domu: postanowił uprzedzić jeszcze kilku współziomków. Hi-fung chciał mu towarzyszyć, lecz William zmusił go, żeby szedł za państwem Brown i w razie potrzeby, bronił ich życia. — Bądźcie spokojni! — uspokajał przyjaciół. — Wrócę niebawem, a potem — zginę wraz z wami — dodał ciszej. Rzekłszy te słowa, zniknął za rogiem ulicy. Tymczasem słońce już zaszło. Mrok zalewał całe miasto. William, przebiegając szybko ulice, wstępował do mieszkań wielu Anglików, rozkazując im zamykać się i bronić przed napaścią wrogów. Wtem do jego uszu doleciały głośne krzyki. Obejrzawszy się, ujrzał liczny oddział chińskich żołnierzy, wymachujących nożami i bambusowemi tykami. — Źle ze mną! — szepnął wystraszony i zaczął uciekać do domu. Lecz już go spostrzeżono. Kilku żołnierzy z głośnym krzykiem popędziło za nim. Strach przed śmiercią dodawał nogom Williama siły i sprężystości: po pewnym czasie znacznie wyprzedził swych prześladowców. Nareszcie ujrzał dom konsula i po chwili już stanął przy drzwiach. — Otwórzcie! — krzyknął z całych sił. Hi-fung otworzył drzwi, a gdy William wśliznął się do wnętrza, zatarasował wejście. — Powstanie już wybuchło! — zawołał William, wbiegając do pokoju, gdzie stali państwo Brown przy stole, na którym leżały strzelby, rewolwery i naboje. Groźny krzyk Chińczyków, rozlegający się przed domem, potwierdził jego słowa. Konsul zbladł, pani Brownowa dygotała z przerażenia. — Jesteśmy zgubieni! — szeptała przez łzy. — Nie traćmy odwagi! — zawołał William. — Będziemy się bronili do ostatniej kropli krwi. — Panie Brown! — dodał. — Bierzcie za broń i stańcie obok mnie przy oknie. Baczność! Chińczycy śmiało dobijali się do wrót. Nagle huknęły dwa wystrzały: dwóch Chińczyków padło z jękiem na ziemię. Reszta, przerażona nieoczekiwaną salwą oblegających, cofnęła się o kilkadziesiąt kroków. Naraz w oddali rozległy się dźwięki trąb. Na rogu ulicy ukazały się setki Chińczyków, niosących na wysokich bambusowych drążkach różno-barwne lampjony. — Cesarz! cesarz! — poczęli wołać powstańcy i rozbiegli się w nieładzie na wszystkie strony. Ujrzawszy orszak cesarski, nasi znajomi odetchnęli. — To prawdziwa pomoc w sam czas! — zawołał pan Brown. — Obecnie już niema obawy. Cesarz nie pozwoli, żeby się nam stała krzywda. Noc upłynęła w zupełnym spokoju. Nazajutrz pan Brown otrzymał depeszę, że angielska flota zarzuciła kotwice w porcie Peczili. Na okrętach znajdowało się tysiąc żołnierzy i kilkanaście dział. Pan Brown udał się do gubernatora i oznajmił mu, że podczas jego nieobecności chrześcijanie byli narażeni na utratę życia. Ukazawszy mu depeszę, zażądał przykładnego ukarania samowolnych. Wystraszony mandaryn obiecał, że natychmiast uczyni zadość jego żądaniom. Tego jeszcze dnia pan Brown pojechał z Williamem do nadbrzeżnego miasta, tam wszedł na łódź admiralską i popłynął na okręt, gdzie był bardzo mile przyjęty. Gubernator chiński tak srogo ukarał powstańców, że ci raz na zawsze wyrzekli się dalszych napadów na chrześcijan. Państwo Brown jednak i William, zniechęciwszy się do życia w „niebieskiem państwie“, postanowili powrócić do Anglji. Władza przyjęła ich prośby przychylnie, pan Brown otrzymał w Londynie wysoki urząd. William został jego pomocnikiem. Bardzo się cieszył, ujrzawszy rodziców, którzy byli niezmiernie radzi, że się doczekali powrotu syna; zdziwili się bardzo, zobaczywszy wraz z nim młodego Chińczyka. Hi-fung bowiem nie chciał opuścić swego pana i przywędrował z nim do Europy.
. 289 298 427 366 91 5 15 235

było sobie trzech chińczyków